wtorek, 14 grudnia 2010

no i po co?

Przyszło do głowy


Któregoś
zimowego ranka
przyszło Panu Cogito do głowy
stanęło
w środku głowy
nie chciało się ruszyć
ani w prawo
ani w lewo

było duże
sapało
miało zapach listonosza
i ubogiej tajemnicy

Żeby
Pan Cogito przynajmniej wiedział
po co przyszło

kontakt
był żaden
Pan Cogito nie śmiał zapytać
"przepraszam ale o co chodzi"

szamotał się
z jego milczącą nieruchomością

trwało to
nieznośnie długo

sytuacja niezręczna
więcej upokarzająca
bo im dłużej stał
w środku głowy
tym bardziej ulegał
metamorfozie
z intruza
- w gościa
- w sublokatora
- współwłaściciela
głowy

był
i był
i jeszcze raz był
nieustępliwy
zajadły

na szczęście
Pan Cogito
zachorował na zapalenie płuc
gorączka wznieciła pożar
spaliło się wnętrze głowy
razem z tym
co któregoś zimowego ranka
stanęło w środku głowy

teraz
Pan Cogito
jest ostrożny

sprawdza
dokładnie
drzwi
okna
i zamki
nawet wyloty kominów
nawet wyloty wyobraźni
Z.Herbert







2 komentarze:

  1. Masz rację... Po co! Kiedyś wiedziałam. Dziś - ręce w kieszeniach.
    Na pytanie "dlaczego?" - milczę, bo słów i czynów kryształy na nic się zdały.

    OdpowiedzUsuń
  2. Drobnomieszczańskie cnoty

    Ta bezbrzeżna, zalana, lirycznie-bokserska
    pogarda w oczach artysty J., gdy się przysiadał w "Smakoszu"
    zionąc nieogolonym, trzydniowym podmuchem:
    jak to, ja pod krawatem, kiedy on pod muchą,
    Ja skrępowany, zapięty, gdy on ostatnią z koszul
    rozrywa jak krwawiącą pierś ! Filisterski brak serca !

    Drobnomieszczańskie cnoty. Ja wiem, ja się ich wstydzę,
    od lat poniżej poziomu: co za blamaż, nie mieć w biografii
    ani jednego rozwodu, dewiacji, większego nałogu,
    kuracji psychiatrycznej, burzliwego romansu na boku,
    pełnokrwistego podcięcia żył; jakieś szare gafy
    zamiast tęczowych skandali; chandry trwające z tydzień,

    zamiast żeby z szacunkiem szeptano:" B. ma potworne
    wielomiesięczne kryzysy"; żadnego dzwonienia po nocy
    do przyjaciół z żądaniem wysłuchania nowego wiersza,
    pożyczki na heroinę czy kaucję, znalezienia w życiu miejsca
    na mnie; całego; nic - czasem list, lecz bez krzyku "Pomocy !",
    najwyżej z aluzją typu: "Ostatnio jestem w złej formie".

    Ja wiem, to nie materiał na mit, kult, legendę,
    film z Robertem De Niro, tłuczeniem szkła i scenami.
    W którym momencie zszedłem, nieuleczalny prymus,
    na te złą drogę? Skąd ten chorobliwy przymus,
    aby udawać zdrowie, ustawiać przed zniszczeniami
    barierki i makiety? Z pewności, że nie będę

    i tak słyszany ze swoją zdławioną supliką do nikąd
    w chórze profesjonalnie dźwięcznych koloratur
    skowytu? Z nieśmiałości? Z nie do zniesienia jaskrawej
    świadomości, że trzeba by na dobrą sprawę,
    w każdej sekundzie życia powtarzać to samo "ratuj"?
    Z niechęci do zakłócania spokoju ratownikom
    czy z końcowej niewiary w ich ratownicze talenty?

    Z pychy: że dam sobie radę z upchniętym do wnętrza złem?
    Czy z innej pychy: kogoś, kto jest tak niedościgłym mistrzem
    własnych braków i mroków, że nie wciąga w system zamknięty
    nikogo, igrając z myślą: och, gdybym tak zdradził, co wiem;
    gdybym chciał wam powiedzieć to wszystko, o czym milczę?

    S. Barańczak

    OdpowiedzUsuń