poniedziałek, 26 grudnia 2011


Nie było miejsca dla Ciebie




Nie było miejsca dla Ciebie, 
w Betlejem w żadnej gospodzie. 
I narodziłeś się Jezu, 
w stajni w ubóstwie i chłodzie. 
Nie było miejsca choć szedłeś, 
jako Zbawiciel na ziemię,
 by wyrwać z czarta niewoli, 
nieszczęsne Adama plemię. 
 Nie było miejsca choć szedłeś, 
ogień miłości zapalić, 
i przez swą mękę najdroższą 
świat od zagłady ocalić. 
Gdy lisy mają swe nory
i ptaki swoje gniazdeczka 
dla Ciebie miejsca nie było,
musiałeś szukać żłóbeczka. 
A czemuż, Jezu, na świecie, 
tyle łez, jęków, katuszy? 
Bo nie ma miejsca dla Ciebie, 
w niejednej człowieczej duszy. 
Nie było miejsca choć szedłeś, 
ogień miłości zapalić,
i przez swą mękę najdroższą 
świat od zagłady ocalić. 
Nie było miejsca, choć chciałeś
Ludzkość przytulić do łona 
I podać z krzyża grzesznikom 
Zbawcze, skrwawione ramiona. 
Nie było miejsca, choć zszedłeś 
Ogień miłości zapalić 
I przez swą mękę najdroższą 
Świat od zagłady wybawić. 
Nie było miejsca choć szedłeś, 
ogień miłości zapalić,
i przez swą mękę najdroższą 
świat od zagłady ocalić. 
Nie było miejsca, choć chciałeś 
Wszystkim otworzyć swe Serce
I kres położyć miłośnie 
Ludzkiej nędzy, poniewierce.
A dzisiaj, czemu wśród ludzi 
Tyle łez, jęku, katuszy, 
Bo nie ma miejsca dla Ciebie 
W niejednej człowieczej duszy. 
Nie było miejsca choć szedłeś, 
ogień miłości zapalić, 
i przez swą mękę najdroższą
świat od zagłady ocalić. 


poniedziałek, 19 grudnia 2011


Chrzest             Zbigniew Herbert




Weterani czterdziestodniowych potopów
doświadczeni urwaniem nieba
którzy widzieli śmierć gór
i zbawienie myszy
siedzą teraz na przyzbie
patrzą na falujące zboże
piękne jak opadanie wód
- to był bardzo szczęśliwy pomysł
powierzyć nadzieję ptakom
odtąd ich wiara jest mocna
jak gołębnik

ocaleni z płonących domów
gdzie człowiek pali się jak pierze
zaglądają we wnętrza czaszek
w bezmyślne zwoje różowej anatomii
oni którzy znają wagę ciała
mówią
dobrze zasłużyli na nieruchomość
zbrodniarz kot i astronom
złych i dobrych
porówna płytki dół

na koniec my z tęczującą grudką ziemi pod powieką
którzy dostrzegamy ruch w górę i ruch w dół
wznoszenie się ofiar
i opuszczenie powiek
mówimy
jedni i drudzy mają rację
chrzczonych z wody
chrzczonych z ognia
pogodzi nicość
lub miłosierdzie

i tylko nas przeciwko którym
ojcowie kościoła pisaliby broszury
contra academicos
tylko nas spotka los straszny
płomień i lament
bowiem przyjąwszy chrzest ziemi
zbyt mężni byliśmy w niepewności


czwartek, 15 grudnia 2011

NA ZACHOWANIE        Jan Kochanowski






Co bez przyjaciół za żywot? Więzienie, 

W którym niesmaczne żadne dobre mienie.

 Bo jeslić się co przeciw myśli stanie, 
Już jako możesz sam przechowaj, panie! 
Nikt nie poradzi, nikt nie pożałuje; 
Takżeć, jeslić się dobrze poszańcuje
 Żaden się z tobą nie będzie radował, 
Sam sobie będziesz w komorze smakował. 
Co ludzi widzisz, wszytko podejźrzani, 
W oczy cię chwali, a na stronie gani. 
Nie słyszysz prawdy, nie słyszysz przestrogi,
 Być wierę miały uróść na łbie rogi. 
Uchowaj Boże takiego żywota, 
Daj raczej miłość, a chocia mniej złota.





.

środa, 14 grudnia 2011







„Veramente”                   Adam Zagajewski


zmierzch zapada w grudniu wcześnie,
więc szyba jest długimi godzinami
zarazem lustrem, tu, w Gino in Trastevere.
Jak wszędzie.


Widać w niej przekrwione, opuchnięte oczy,

wolny ruch ręki, żelowy długopis,
bezkształtną plamę niemłodego ciała.
Jak wszędzie.


Widać w niej też języki jakby z ognia.

Za szybą rzymska ulica,
ciemne, śliskie kamienie. Ciemny deszcz.
Jak wszędzie.

Po tej stronie szyby

młoda kobieta namiętnie całuje dłoń męża,
ciemnozłotą obrączkę. A potem ziewa.
Życie jest jednym i drugim.
Veramente, mówi mężczyźnie, veramente.

Języki ognia pochodzą z pieca za moimi plecami,

gdzie powstaje ciasto pizzy.
Ale wiem, że to tajemny znak
na tę jesienną ciemność rzymskiej ulicy
i zmierzchu szóstej dekady życia:
że Duch mnie nie opuszcza,
że płomień nie wygasł,
że najpiękniejsze przede mną,
że jeszcze dzisiaj, tej nocy,
Bóg się zmiłuje

I przyjdzie


poniedziałek, 12 grudnia 2011







Katyń         Marian Hemar





Tej nocy zgładzono Wolność
W katyńskim lesie...
Zdradzieckim strzałem w czaszkę
Pokwitowano Wrzesień.


Związano do tyłu ręce,
By w obecności kata
Nie mogła ich wznieść błagalnie
Do Boga i do świata.


Zakneblowano usta,
By w tej katyńskiej nocy
Nie mogła błagać o litość,
Ni wezwać znikąd pomocy.


W podartym jenieckim płaszczu
Martwą do rowu zepchnięto
I zasypano ziemią
Krwią na wskroś przesiąkniętą.




By zmartwychwstać nie mogła,
Ni dać znaku o sobie
I na zawsze została
W leśnym katyńskim grobie.


Pod śmiertelnym całunem
Zwiędłych katyńskich liści,
By nikt się nie doszukał,
By nikt się nie domyślił


Tej samotnej mogiły,
Tych prochów i tych kości –
Świadectwa największej hańby
I największej podłości.


- - -


Tej nocy zgładzono Prawdę
W katyńskim lesie,
Bo nawet wiatr, choć był świadkiem,
Po świecie jej nie rozniesie...


Bo tylko księżyc niemowa,
Płynąc nad smutną mogiłą,
Mógłby zaświadczyć poświatą
Jak to naprawdę było...


Bo tylko świt, który wstawał
Na kształt różowej pochodni
Mógłby wyjawić światu
Sekret ponurej zbrodni...


Bo tylko drzewa nad grobem
Stojące niby gromnice
Mogłyby liści szelestem
Wyszumieć tę tajemnicę...


Bo tylko ziemia milcząca,
Kryjąca jenieckie ciała,
Wyznać okrutną prawdę
Mogłaby – gdyby umiała.


- - -


Tej nocy sprawiedliwość
Zgładzono w katyńskim lesie...
Bo która to już wiosna?
Która zima i jesień


Minęły od tego czasu,
Od owych chwil straszliwych?
A sprawiedliwość milczy,
Nie ma jej widać wśród żywych.


Widać we wspólnym grobie
Legła przeszyta kulami –
Jak inni – z kneblem na ustach,
Z zawiązanymi oczami.


Bo jeśli jej nie zabrała,
Nie skryła katyńska gleba,
Gdy żywa – czemu nie woła,
Nie krzyczy o pomstę do nieba?


Czemu – jeśli istnieje –
Nie wstrząśnie sumieniem świata?
Czemu nie tropi, nie ściga,
Nie sądzi , nie karze kata?


- - -


Zgładzono sprawiedliwość,
Prawdę i wolność zgładzono
Zdradziecko w smoleńskim lesie
Pod obcej nocy osłoną...


Dziś jeno ptaki smutku
W lesie zawodzą żałośnie,
Jak gdyby pamiętały
O tej katyńskiej wiośnie.


Jakby wypatrywały
Wśród leśnego poszycia
Śladów jenieckiej śmierci,
Oznak byłego życia.


Czy spod dębowych liści
Albo sosnowych igiełek
Nie błyśnie szlif oficerski
Lub zardzewiały orzełek,


Strzęp zielonego munduru,
Kartka z notesu wydarta
Albo baretka spłowiała,
Pleśnią katyńską przeżarta.






I tylko p a m i ę ć została
Po tej katyńskiej nocy...
Pamięć n i e d a ł a się zgładzić,
Nie chciała ulec przemocy


I woła o s p r a w i e d l i w o ś ć
I p r a w d ę po świecie niesie –
Prawdę o jeńców tysiącach
Zgładzonych w katyńskim lesie.


sobota, 10 grudnia 2011

Na śmierć prezydenta Kaczyńskiego      Marcin Wolski





Prawdę mając na ustach, a kłamstwo w kieszeni,
będąc zgodni ze stadem, z rozumem w konflikcie,
dzisiaj lekko pobledli i trochę stropieni,
jeśli chcecie coś zrobić, to przynajmniej milczcie!

Nie potrzeba łez waszych, komplementów spóźnionych
Waszej czerni, powagi, szkoda słów, nie ma co,
dzisiaj chcemy zapomnieć wszystkie wasze androny
wasze żarty i kpiny, wylewane przez szkło.

Bo pamięta poeta, zapamięta też naród
wasze jady sączone, bez ustanku dzień w dzień.
Bez szacunku dla funkcji, dla symbolu, sztandaru...
Karlejecie pętaki, rośnie zaś Jego cień!

Od Okęcia przez centrum, tętnicami Warszawy.
Alejami, Miodową i Krakowskim Przedmieściem
jedzie kondukt żałobny, taki skromny choć krwawy.
A kraj czuje ― prezydent znowu jest w swoim mieście

Jego wielkość doceni lud w mądrości zbiorowej.
Nie potrzeba milczenia mącić fałszu mdłą nutą
Na kolana łajdaki, sypać popiół na głowę
Dziś możecie Go uczcić tylko wstydu minutą!



13 kwietnia 2010 r.

niedziela, 4 grudnia 2011







Epitafium dla Rzymu       Rymkiewicz Jarosław Marek







Przybyszu, który Rzymu szukasz w owym Rzymie
I nie znajdujesz w Rzymie żadnej z rzeczy Rzymu,
Patrz. Kolumna złamana i w pałacach kroki
Pokoleń. Tylko wiatry i popiół, i imię.
Ten jest Rzym. Gwiazda może w tych ruinach błądzi
I błyska, jak błyskała i miastu, i światu,
Bo miasto świat zdobyło, a świat zdobył miasto
I wszystko w proch upadło, by znowu czas rządził.
O chwilo, o przemiano. W tym Rzymie ukryty
Inny Rzym wciąż kiełkuje, wolny i podbity.
Wszystko ku zmianie pędzi. Tylko Tyber śpiewa
I płynie tam, gdzie morze swe delfiny pasie:
To, co w czasie stać miało, Czas kruszy i zwiewa,
To, co przepływa w czasie, będzie trwało w Czasie.






czwartek, 1 grudnia 2011





Testament Chopina                             
Hemar Marian



Wiejski strumyk z Żelazowej Woli
Szumi w lewej ręce barkaroli.

Kiedyś kogut zapiał na podwórku,
To on, ten sam, w tych kwintach, w mazurku.

Księżyc po wsi włóczył się pochmurnie,
Znieruchomiał, błyszczący w nokturnie.

Bocian brodzi przez dawne mokradła
Szuka gwiazdy co w etiudę spadła.

W rozsypanych koralikach nutek
Pierwsza miłość i ostatni smutek

I tryumfów rzęsiste trzepoty
I nostalgia chora na suchoty.

Cudem jakimś wziął ojczyznę w dłonie
I przemienił ją w gorzkie harmonie,

I przemienił ją w magiczne rytmy,
I w melodie rzewne jak modlitwy.

W srebrnoksięskie kropki, w czarne skróty
I przepisał ją całą w te nuty

I zapisał w swoim testamencie
Dochowana, powtórzona świecie.

A tam ona jakby coraz żywsza.
Od prawdziwej ojczyzny prawdziwsza.

Aż po wieku słowikami wspomni,
Mrokiem westchnie i deszczem zasiąpi.

I Polakom, gdy będą bezdomni,
On muzyka ojczyznę zastąpi.

niedziela, 27 listopada 2011


''Zdrada''             Marian Hemar

Obiektywnie, bez zbytniej
Emocjonalnej przesady,
Zastanówmy się wspólnie
Nad definicją zdrady.

Chciałbym zasięgnąć opinii
Kraju i emigracji:
Onegdaj, przed mikrofonem
Warszawskiej radiostacji,

Młody cwaniak, pisarczuk,
Rozradowany szalenie,
Wyrażał w waszym imieniu
Powszechne zadowolenie,

Wyrażał ulgę ojczyzny
I całego narodu,
Że już w granicach Polski
Nie ma ziemi od wschodu.

Wyrażał satysfakcję.
Że nowa Polska Ludowa
Jest bez naleciałości
Obcych, w rodzaju Lwowa,

Wilna Czy Nowogródka,
Czy Zbaraża czy Kowla.
Że już za nami Halicz,
Podhajce, Mińsk, Trembowla,

Jakiś Złoczów, nie Złoczów,
Krzemieniec, nie Krzemieniec -
To bardzo dobrze się stało.
Tak mówił ten młodzieniec.

Myśmy byli za Bugiem -
Taka jego nauka -
Na prawach kolonistów,
Znaczy, prawem kaduka.

Jak Anglia w Pakistanie,
W Gujanie, czy na Cejlonie,
Tak Polska miała na wschodzie
Nie swój kraj, lecz kolonie.

Jak Francuzi w Maroku,
W Tunisie, czy w Wietnamie,
Tak-żeż Polacy mieli
Kolonię w Ostrej Bramie.

Drohobycz - to tak, mniej więcej,
jak dla Holandii Celebes,
Czy Borneo - kolonia.
Tak przemawiał ten hebes.

Polak we Lwowie, jak jakiś
Murawiew, czy Nowosilców,
Zawsze czuł się nieswojo
Pośród obcych tubylców,

Bardzo mu było przykro.
Przez sześćset lat, z uporem
Marzył tylko, jak przestać
Być kolonizatorem.

Duże szczęście dla Polski,
Że nasi bracia czerwoni
Zdjęli z nas ciężar i hańbę
Zagranicznych kolonii,

Że nie szczędząc wysiłków,
Ani ofiar, ni trudu,
Spełnili skryte marzenie
Całego polskiego ludu.

Oni nas wybawili,
Nasi niscy kamraci,
Od tej kuli u nogi,
Od tych wschodnich połaci.

Baba z wozu i koniom
Lżej - jak mówi przysłowie.
Tak Polsce lżej bez Lwowa.
Rosja teraz we Lwowie.

Niech nam wyjdzie na zdrowie
Dobry interes, kokos.
Tak z Warszawy, po polsku,
Mówił bezczelny młokos.
*
Wynajęli Polaka,
Pisarczuka psubrata,
Agenciaka, Zbigniewa
Florczaka, literata.

Dali mu Parę złotych,
Koszulę, buty i palto.
Nu, powiedzieli, teraz
Ty sam, po polsku chwal to.

Mów. I uważaj, byśmy
Mordy tobie nie skuli
I forsy nie odebrali
I butów i koszuli.

Nie wiem czy nad Florczakiem
Stoi ubecki dozorczak
W radio, przy mikrofonie.
Wiem tylko, że ten Florczak

Polskę bez Lwowa zachwala
Z dziękczynną fanfaronadą.
Jeśli to nie jest zdrada,
Cóż jest - was pytam - zdradą?

Słucham z bolesnym wstydem
Florczaka tałatajca,
Jeśli on nie jest zdrajcą -
Kto - odpowiedzcie - zdrajcą?

Może ja nie mam racji
I mój sąd się nie liczy,
Bo ja, może, lwowianin,
Bo ja, może, stronniczy.

Wy to sami osądźcie,
Spokojnie, bez patosu,
Plebiscytem prywatnym,
Większością sumień i głosów.

A jeśli demokratycznie,
Obiektywnie i ściśle
Osądzicie Florczaka
Tak jak ja o nim myślę -

Może kto z państwa będzie
Tak grzeczny i tej swołoczy
Przy sposobności, splunie
W moim imieniu, w oczy.




poniedziałek, 14 listopada 2011

Hymn Polaków z zagranicy             Jan Lechoń



Jedna jest Polska, jak Bóg jeden w niebie,
Wszystkie me siły jej składam w ofierze.
Na całe życie, które wziąłem z Ciebie,
Cały do Ciebie, Ojczyzno, należę.

Twych wielkich mężów przykład doskonały,
Twych bohaterów wielbię święte kości,
Wierzę w Twą przyszłość pełną wielkiej chwały,
Potęgi, dobra i sprawiedliwości.

Wiem, że nie ucisk i chciwe podboje,
Lecz wolność ludów szła pod Twoim znakiem,
Że nie ma dziejów piękniejszych niż Twoje
I większej chluby niźli być Polakiem.

Jestem jak żołnierz na wszystko gotowy
I jak w Ojczyźnie, tak i w obcym kraju
Czuwam i strzegę skarbu polskiej mowy,
Polskiego ducha, polskiego zwyczaju.

Z narodem polskim na zawsze związany,
O każdej chwili to samo z nim czuję.
Do wspólnej wielkiej przyszłości wezwany,
Wszystkim Polakom braterstwo ślubuję.


niedziela, 13 listopada 2011


"Piłsudski"    
                              Jan Lechoń 



Czarna Rachel w czerwonym idzie szalu drżąca
I gałęzie choiny potrąca idąca -
Nikogo nie chce budzić swej sukni szelestem,
I idzie w przód jak senna, z rąk tragicznym gestem,
I wzrokiem, błędnym wzrokiem gasi mgieł welony,
I świt się robi naraz. I staje zlękniony.
Pobladłe Robespierry, cisi, smutni, czarni,
Wychodząc, z hukiem drzwiami trzasnęli kawiarni.
Na rogach ulic piszą straszną ręką krwawą,
Uśmiechają się dziwnie i giną na prawo.
Tylko słychać nóg tupot na ulicy pustej
I szept cichy. Trup jakiś z zbielałymi usty -


I gdzieś kończy muzyka jakiś bal spóźniony.
Pod lila abażurem mrugają lampiony.
Białych sukni w nieładzie senność, ciepło, zmiętość
I piersi, krągłych piersi obnażona świętość,
I mazur, biały mazur w ogłupiałej sali:
Dziś! dziś! dziś! Wieś zaciszna i sznury korali.
Roztańczyła się sala tęgim nóg tupotem.
Hołubce o podłogę walą, biją grzmotem,
Białe panny i panny niebieskie, różowe,


Przelotnie a zalotnie przechylają głowę
I mówią czarnym frakom: "Przyjdźcie do nas jutro"
I podają im usta za podane futro.


A kiedy świt różowy przez żaluzje wnika,
Dla siebie, nie dla gości, gra jeszcze muzyka.
Manuetem się cichym wiolonczela żali,
I białe margrabiny przychodzą z oddali.
Na liliowych oparach spływają bez słowa,
I panier rozłożyła markiza liliowa,
Kawaler podszedł blady. Pani tańczyć każe!
I tańczą hafty, sprzączki, koronki, pliumaże.
A w klarnet, flet i skrzypce, w ukłony margrabin
Czerwoną, rozwichrzoną wpada nutą Skriabin.
Drze ciszę dysonansem, wali w okiennice,
Muzykę wyprowadza przed dom, na ulice,
Na place, rozkrzyczane w potępieńcze ryki,
I rzuca w twarz akordom zgłodniałe okrzyki,
Na ziemię je obalił i kopie z rozpaczą:
Otworzyć wszystkie okna! Niech ludzie zobaczą!!


Wielkimi ulicami morze głów urasta
I czujesz, że rozpękną ulice się miasta,
że Bogu się jak groźba położą pod tronem
I krzykną wielką ciszą... lub głosów milionem.


A teraz tylko czasem kobieta zapłacze -
Aż nagle na katedrze zagrali trębacze!!
Mariackim zrazu cicho śpiewają kurantem,
A później, później bielą, później amarantem,
Później dzielą się bielą i krwią, i szaleństwem,
Wyrzucają z trąb radość i miłość z przekleństwem,
I dławią się wzruszeniem, i płakać nie mogą,
I nie chrypią, lecz sypią w tłum radosną trwogą
A ranek, mroźny ranek sypie w oczy świtem.
A konie? Konie walą o ziemię kopytem
Konnica ma rabaty pełne galanterii
Lansjery-bohatery! Czołem kawalerii`
Hej, kwiaty na armaty! żołnierzom do dłoni!
Katedra oszalała! Ze wszystkich sił dzwoni.
Księża idą z katedry w czerwieni i zlocie.
Białe kwiaty padają pod stopy piechocie.
Szeregi za szeregiem` Sztandary` Sztandary`


A On mówić nie może` Mundur na nim szary





czwartek, 10 listopada 2011



11 listopada       
Jan Lechoń


Kiedy nocą śpi scena, śnią maszyny huczne
I umilkły pioruny, burze, deszcze sztuczne,
Kiedy teatr bez widzów, jak kościół bez wiernych,
Jest tylko świętym domem tajemnic niezmiernych
Ci, co słońcem zrobili blask ramp migotliwy
I świat stworzyli bardziej niż życie prawdziwy,
Których wiecznie trwać będą miłość i cierpienie,
Schodzą się jako duchy i stają na scenie.
Was wzywam! Nasze bowiem słowa są ułomne
I nie dosyć są wielkie, i za mało skromne,
Nie dość żeśmy cierpieli, za mało walczyli,
Byśmy mogli cośkolwiek powiedzieć w tej chwili.
Ale ty, któryś poszedł za granicę świata
Wezwać pomsty na przemoc, co naród przygniata,
I słowa znalazł takie, żeś temi samemi
Od nas mówił do nieba, od nieba do ziemi,
I ty coś nie znał ziemskich pożądań marności,
Tylko cuda początku i słońce przyszłości,
Coś nad w grobie leżącą stał jak anioł złoty
I krew i łzy jej wszystkie przemieniał w klejnoty -
Wy mówcie! Ty, o którym nie wierzymy sami,
Jak to? On żył naprawdę i był między nami,
Ty, który w czas bez wiary i na wszystko głuchy
Przyszedłeś dać świadectwo, że są jeszcze duchy,
Patrz! Mroki się rozpierzchły i w otchłani giną,
Jakaś ręka spuszczoną targnęła kurtyną,
Konrada jakaś postać prowadzi bezglosa.
Kto to? Może robotnik albo dziewka bosa.
We wszystkich domach światła rozbłysły wśród nocy.
Uradujcie się w grobach, wolności prorocy!
Gdzie kat zaciskał stryczek wkoło dumnej głowy,
gdzie stała szubienica, jest krzyż Chrystusowy!
Płyniesz teraz przeszłości niewstrzymana falo!
Oto się nad Krakowem złote blaski palą,
Król Zygmunt milcząc patrzy, jak Wisła się wije,
I wtedy dzwon uderzył! Ten sam, co dziś bije!
Bij! I porwij nas w swoje chyboty ogromne,
Wołaj: "Bądźcie jak tamci, to was nie zapomnę,
A. wtedy ci, co przyjdą, gdy się wiek wasz prześni,
O was także pomyślą, słuchając mej pieśni,
A Ty, który jedyny możesz stać w tym dźwięku
I w Tobie jednym serce nie zadrży od lęku,
Bo kiedyś Ty go słuchał - to nienadaremno
I sam jeden powstałeś w niewoli noc ciemną,
Budź ospałych: niech głosem Twoim mówi cały
Tysiąc lat krwi i potu, i tej ziemi chwały,
I marzenia poetów, mogiły żołnierzy!".
Niech więc głowę pochyli, kto w cuda nie wierzy,
Ten, który umiał cierpieć, a radość go trwoży,
Kto nie stargał na szyi niewoli obroży,
I kto chce przyszłość wstrzymać, i kto przeszłość plami,
Niechaj wyjdą tą nocą. Bo dziś pod gwiazdami
Jakieś cienie po polach, po mieście się snują
I wśród płaczu padają. I ziemię całują.

poniedziałek, 31 października 2011

''Piosenka o cmentarzu na Łyczakowie'' Marian Hemar


A mnie tak śpiewem chodzi po głowie,
Że tam się został - daleko stąd -
Na tym cmentarzu, na Łyczakowie,
Małych mogiłek równiuśki rząd -

Rząd koło rzędu, drugi i trzeci,
Czwarty i piąty - w oczach je mam.
Gdzie, dajmy na to. na całym świecie
Jest drugi cmentarz taki, jak tam?

Listopad sypie garściami liści
Na grządki, w których pokotem śpią
Małe batiary - gimnazjaliści -
Pod czarną ziemią - za siwą mgłą.

Śmierć, co po drodze, to kosą zetnie.
Po ziemi chodzi z głową wśród gwiazd.
Czternastoletnie... Piętnastoletnie...
I już im groby zagłuszył chwast.

Matka płakała: Czyś ty zwiarował?!
Ojciec się gniewał: Czyś ty się wściekł?!
Zamknął go w domu, czapkę mu schował.
Kolega gwizdnął - i chłopiec znikł.

Chłopiec od szewca, chłopiec od krawca,
Chudy gazeciarz, różowy skaut
Patrzcie się, jaki znalazł się zbawca!
Akurat ciebie trzeba na gwałt!

Kto go tak uczył? Kto go tak skusił?
Jaką muzyką? Do jakich słów?
Kto go opętał? Kto go przymusił,
Zęby on ginął? Za co? Za Lwów -

Kto mu wyszeptał słowo nadziei,
Ze on, na zawsze, na wszystkie dni,
Do polskiej mapy ten Lwów przyklei
gumą arabską... kropelką krwi...?

No, moje dzieci - z Nim żartów nima.
Spijcie spokojnie w głębokim śnie.
Kto wam obiecał, ten wam dotrzyma.
Kto was zawołał, ten o was wie.

To, co jest teraz - to się odmieni.
To jest chwilowo. To obok nas.
A my od dawna przyzwyczajeni
Czekać na jutro. Aż przyjdzie czas -

Ze Lwowa zczezną ruskie kacapy,
l wiatr kwietniowy zatarga mgłą -
l Lwów zostanie do polskiej mapy
Już przyklejony - tą waszą krwią.

Zakwitną drzewa na Łyczakowie.
Na grobach róża będzie się piąć.
Niebieskie niebo się zaróżowi
Chmurką, co sobie płynie - gdzie bądź.
Znowu tam
Wysoki błam błękitu -
Znowu ten sam.
I te same u góry
Lwowskie gwiazdy - że je prawie palcami tknąć.

Tak mi to śpiewem chodzi po głowie.
Jakbym słyszała - z daleka skądś.















sobota, 29 października 2011


Hołd Ruski !!           
Józef Bieniecki



Dwoje oczu patrzało,surowo,ponuro,
Zygzak czoło rysuje piorunową chmurą.
Na Warszawę spogląda-Krakowskie Przedmieście,
Car w niewolę ujęty,w wrogim zmierza mieście.
Spisał traktat ze Szwecją-z ekspansji zamiarem,
Polskę chcieli obłupić-dostrzegli ofiarę.
Zamiar w wojsko przekuto,rozliczne oręża,
Ze czterdzieści tysięcy-stanęło dziś męża.
Siedem tylko tysięcy wystawiła Polska,
Obok jazdy z piechotą, są husarii wojska.

Jak wcześniej pod Grunwaldem,też mają zaciężne,
Ze Szwecji i Holandii,z Hiszpanii orężne.
Francja wojska nie skąpi,Niemieccy rycerze,
Protestantyzm na szali,przeciwstawią wierze.

Szujski Dymitr dowodzi-naprzeciw Żółkiewski,
Hetman-wódz nad wodze-wysłannik królewski.
I runęły na Polskę-pułki doborowe,
Te na prędko zebrane,różne przy sposobie.

Odwaga,determinacja i mobilność wojska,
Szalę walki przeważa-zwyciężyła Polska.
Choć przeciwnik liczebny umyka w popłochu,
Uzbrojony po zęby-nie dotrzyma kroku.
Sztandar główny złowieszczy-padł z orłem
dwugłowym,
Oddał złotą buławę,ledwie podda zdrowy.
Teraz nad nim Żółkiewski wygłaszając mowę,
Dał w łaskawość królowi-plemię kainowe.
Będą czołem bić przed nim,kniaż młodszy
zapłacze,
Tak się wtedy poniży plemienie sobacze.

Wcześniej Pruski dziś Ruski,czołobitni wodze,
Ku pamięci nam dzisiaj- im w wiecznej przestrodze.
Bo fortuna się toczy,a na pewno kołem,
Wcześniej- póżniej powraca-z historii mozołęm.!!

czwartek, 27 października 2011


''Odpowiedź''                   Marian Hemar








Jan Brzechwa w "Szpilkach" z połowy lutego
Ogłosił wiersz - "Gryps do Jana Lechonia".
Choć gryps nie do mnie, lecz mnie do żywego
Tak dopiekł sarkazm wiersza i ironia,
Jak gdybym usiadł na płonące głownie.
Zaraz - wprzód wierszyk przytoczę dosłownie:


Kochany Panie Janie, piszę potajemnie,
Żeby w porę ten gryps Pan otrzymał ode mnie,
Albowiem Pańskie dobro mając na uwadze,
Wracać Panu nie radzę. Naprawdę, nie radzę.

Tu życie nie dla Pana. Bo czyż wiarę Pan da,
Że gorzej tu, niż głosi wasza propaganda?
W Łodzi nie ma nikogo. Wszyscy na zesłaniu.
ja, z garstką literatów, na twardym posłaniu
W łachmanach i w kajdanach, z "pepeszą" przy mordach,
Za karę oglądamy nowe filmy Forda.

Głowy mamy golone. Nasz pokarm jedyny
To z łebków emigranckich przysłane trociny.
Milicjanci nas łapią i pod chloroformem
Każą pisać do "Szpilek" i chwalić reformę.
Światło, wodę - od dawna skasowano w Łodzi,
Do kościoła, rzecz prosta, nikt dzisiaj nie chodzi.
Bo tam żandarm sowiecki, przebrany za księdza,
Każdego, kto się zjawi, na Sybir wypędza.

U nas, jeśli do baru kto wejdzie na wódę,
Od razu wpada konny oddział NKWD,
By gościa, jego żonę i ojca i matkę
Całkiem nagich traktorem wywieźć na Kamczatkę.
W knajpach pełno befsztyków, rumsztyków, kotletów,
Podają je oprawcy na ostrzach bagnetów -
Nim się człowiek obejrzy, ma bagnet w żołądku.
A ryby? Po żydowsku!!! Od piątku do piątku!

Mikołajczyk przemawia, lecz podczas przemowy
Ma lufę pistoletu przytkniętą do głowy,
Poczem go się pakuje za kolczaste druty,
Gdzie czeka nań już Kiernik w kajdany zakuty.

Takie to u nas życie, drogi Panie Janie,
Zatem lepiej dla Pana, jeśli Pan zostanie.
A gryps ten proszę spalić! Tuwim jest uparty!
I na pewno pomyśli, że to tylko żarty.
A mnie... Pan sam rozumie: postawią "pod ściankę" -
Rozstrzelają, powieszą i zrobią rąbankę.
* * *
Lechoń daleko. Ja bliżej, po drodze.
Lecz Lechoń zdąży odpisać niebodze,
Niech mi pan Brzechwa za złe nie policzy,
Że ja się włączę do tej konwersacji.
Gryps, acz nie do mnie, wszystkich nas dotyczy,
Wszystkich poetów polskiej emigracji,
Którym do kraju tęskno - a nie śpieszno,
Chociaż pan Brzechwa z ironią prześmieszną
Wykpiwa, szydzi, w parodię obraca,
Że nasza "Greuel-propaganda" - bzdura,
Kiep, kto nie wraca, i tchórz, kto nie wraca,
Żeby pracować w narodzie, z narodem,
Kiedy już w kraju pełna wolność pióra,
Sumienia, prasy - najlepszym dowodem
"Szpilki"! Satyra, swoboda, odwaga,
Nieskrępowanie, z jakim tam się smaga
Sanację, faszyzm, warszawskie powstanie,
Armię Krajową i Wielką Brytanię,
Turka nie Turka i Persa nie Persa,
Komorowskiego, Maczka i Andersa,
Arciszewskiego, starego landlorda,
Ba, nawet filmy pułkownika Forda!
A my tu w strachu. że w kraju tortury,
Że NKWD, że ucisk cenzury,
Że tam kościoła nie ma, ni befsztyka,
Światła, humoru, wódy ani wody,
A patrzcie - "Szpilki": Dowody swobody,
Bo nie krępują Brzechwy satyryka!
***
Panie poeto, co w kraju Traugutta,
Okrzei, Ziuka i księdza Skorupki,
Stajesz w obronie jakiegoś Bieruta,
Wykpiwasz wrogów jakiegoś Osóbki
I to ci starcza za wolność! I taka
Twoja poety duma i Polaka -

Drwisz z emigracji, że u was i sznycel,
I kościół pełny, i już w szafie kiecki.
A nasza groza - że sowiecki szpicel
Węszy po kraju. Że żołdak sowiecki
Butami depce krwawy bruk Warszawy,
I że to znaczy: " Triumf słusznej sprawy".

Jeśli tam wolność sumienia i słowa,
Jeżeli taka odwaga cywilna,
Napisz - co myślisz o Polsce bez Lwowa?
Napisz- co myślisz o Polsce bez Wilna?
Ten tylko temat nas wszystkich obchodzi.
O tym bym pisał, gdybym też był w Łodzi.

Wolność sumienia? Niech pan nas przekona!
Wolność poezji, wśród wolności mnóstwa?
Niech pan napisze, że linia Curzona
Jest linią zdrady i linią oszustwa,
Z którym się nigdy nikt żywy nie zgodzi!
Bo ja bym pisał tak, gdybym był w Łodzi.

Prawem poety, z poety swobodą -
Jeśli ci nikt tam swobody nie broni -
Napisz, że polskiej wierności nagrodą
Jest krzywda taka, że gdy wspomnieć o niej,
Pióro rwie rękę, samo ręką wodzi -
Ja bym tak pisał. Dlategom nie w Łodzi.

Bo jednak - czujesz, jak każdy z nas czuje,
Komu w rękę los dał pióra ostrze?
Jeśli nie czujesz - to ci gratuluję.
Jeśli nie śmiesz - to ci nie zazdroszczę.
Lecz nie kuś, by się kto wracać ośmielił
I z tobą podłość albo hańbę dzielił.

Różne bywają w świecie demokracje.
Nie wierzysz w naszą- to mi waszej dowiedź.
Twój wiersz, na całą polską emigrację
Dziś ja rozgłaszam - jeśli mą odpowiedź
Z kolei wasze przedrukują "Szpilki",
Oświadczam: Wracam, nie czekając chwilki.

Słowo się rzekło, stanęła umowa.
Lecz jeśli wam się nie uda zamiana -
Pisz, łódzką ciesząc się wolnością słowa,
"Satyry na prezydenta Trumana".
Ale się nie pchaj z nędzną swą ironią
Do tych, co ciebie - choć wbrew tobie - bronią!