Przyszło do głowy
Któregoś
zimowego ranka
przyszło Panu Cogito do głowy
stanęło
w środku głowy
nie chciało się ruszyć
ani w prawo
ani w lewo
było duże
sapało
miało zapach listonosza
i ubogiej tajemnicy
Żeby
Pan Cogito przynajmniej wiedział
po co przyszło
kontakt
był żaden
Pan Cogito nie śmiał zapytać
"przepraszam ale o co chodzi"
szamotał się
z jego milczącą nieruchomością
trwało to
nieznośnie długo
sytuacja niezręczna
więcej upokarzająca
bo im dłużej stał
w środku głowy
tym bardziej ulegał
metamorfozie
z intruza
- w gościa
- w sublokatora
- współwłaściciela
głowy
był
i był
i jeszcze raz był
nieustępliwy
zajadły
na szczęście
Pan Cogito
zachorował na zapalenie płuc
gorączka wznieciła pożar
spaliło się wnętrze głowy
razem z tym
co któregoś zimowego ranka
stanęło w środku głowy
teraz
Pan Cogito
jest ostrożny
sprawdza
dokładnie
drzwi
okna
i zamki
nawet wyloty kominów
nawet wyloty wyobraźni
Z.Herbert
Masz rację... Po co! Kiedyś wiedziałam. Dziś - ręce w kieszeniach.
OdpowiedzUsuńNa pytanie "dlaczego?" - milczę, bo słów i czynów kryształy na nic się zdały.
Drobnomieszczańskie cnoty
OdpowiedzUsuńTa bezbrzeżna, zalana, lirycznie-bokserska
pogarda w oczach artysty J., gdy się przysiadał w "Smakoszu"
zionąc nieogolonym, trzydniowym podmuchem:
jak to, ja pod krawatem, kiedy on pod muchą,
Ja skrępowany, zapięty, gdy on ostatnią z koszul
rozrywa jak krwawiącą pierś ! Filisterski brak serca !
Drobnomieszczańskie cnoty. Ja wiem, ja się ich wstydzę,
od lat poniżej poziomu: co za blamaż, nie mieć w biografii
ani jednego rozwodu, dewiacji, większego nałogu,
kuracji psychiatrycznej, burzliwego romansu na boku,
pełnokrwistego podcięcia żył; jakieś szare gafy
zamiast tęczowych skandali; chandry trwające z tydzień,
zamiast żeby z szacunkiem szeptano:" B. ma potworne
wielomiesięczne kryzysy"; żadnego dzwonienia po nocy
do przyjaciół z żądaniem wysłuchania nowego wiersza,
pożyczki na heroinę czy kaucję, znalezienia w życiu miejsca
na mnie; całego; nic - czasem list, lecz bez krzyku "Pomocy !",
najwyżej z aluzją typu: "Ostatnio jestem w złej formie".
Ja wiem, to nie materiał na mit, kult, legendę,
film z Robertem De Niro, tłuczeniem szkła i scenami.
W którym momencie zszedłem, nieuleczalny prymus,
na te złą drogę? Skąd ten chorobliwy przymus,
aby udawać zdrowie, ustawiać przed zniszczeniami
barierki i makiety? Z pewności, że nie będę
i tak słyszany ze swoją zdławioną supliką do nikąd
w chórze profesjonalnie dźwięcznych koloratur
skowytu? Z nieśmiałości? Z nie do zniesienia jaskrawej
świadomości, że trzeba by na dobrą sprawę,
w każdej sekundzie życia powtarzać to samo "ratuj"?
Z niechęci do zakłócania spokoju ratownikom
czy z końcowej niewiary w ich ratownicze talenty?
Z pychy: że dam sobie radę z upchniętym do wnętrza złem?
Czy z innej pychy: kogoś, kto jest tak niedościgłym mistrzem
własnych braków i mroków, że nie wciąga w system zamknięty
nikogo, igrając z myślą: och, gdybym tak zdradził, co wiem;
gdybym chciał wam powiedzieć to wszystko, o czym milczę?
S. Barańczak