niedziela, 27 marca 2011






Naród                                             Czesław 
Miłosz 




Najczystszy z narodów ziemi gdy osądza je światło błyskawic,
Bezmyślny a przebiegły w trudzie zwykłego dnia.

Bez litości dla wdów i sierot, bez litości dla starców,
Kradnący sprzed ręki dziecka skórkę od chleba.

Życie składa w ofierze aby ściągnąć gniew niebios na wrogów,
Płaczem sierot i kobiet wroga porażą.





Władzę oddaje ludziom o oczach handlarzy złotem,
Pozwala wznosić się ludziom o sumieniach zarządców bordelu.








Najlepsi jego synowie pozostają nieznani,
Zjawiają się tylko raz jeden, aby umrzeć na barykadach.



Gorzkie łzy tego ludu przerywają w połowie pieśń,
A kiedy milknie pieśń, mówi się głośno dowcipy.

W kątach izb cień przystaje i pokazuje na serce,
Za oknem wyje pies do niewidzialnej planety.

Naród wielki, naród niezwalczony, naród ironiczny,
Umie rozpoznać prawdę zachowując o tym milczenie.

Koczuje na targowiskach, porozumiewa się żartem,
Handluje starymi klamkami ukradzionymi w ruinach.

Naród w pomiętych czapkach, z całym dobytkiem na plecach,
Idzie szukając siedzib na zachód i na południe.

Nie ma ni miast ni pomników, ni rzeźby ani malarstwa,
Tylko z ust do ust niesione słowo i wróżbę poetów.

Mężczyzna tego narodu, przystając nad syna kołyską,
Powtarza słowa nadziei zawsze dotychczas daremne.









                                                                                                                             Kraków, 1945

sobota, 26 marca 2011

W Parafii        Czesław Miłosz




Gdybym nie był kruchy i przełamany od środka,
Nie myślałbym o innych-jak ja, przełamanych od środka.
Nie wybrałbym się na pagórek, na cmentarz koło kościoła,
Żeby starać się pozbyć litości nad sobą.
Zośki szalone,
Przegrywając wszystkie bitwy Kazikowe,
Samoudręczające się Agaty
Leżą pod krzyżami z rokiem urodzenia i śmieri. I któż
Ich wypowie? Ich mamrotania, szlochy, nadzieje, łzy upokorzenia?
Ci sami w śluzach, w zapachu moczu,
W szpitalnym wstydzie pokręconego ciała.
I zaraz wieczność. Niestosowna. Nieprzyzwoita.
Jak dom lalek zgnieciony kołami, jak słoń depczący
Chrabąszcza, jak zatapiający wysepkę ocean.
Zaiste, dziecinna głupota nas wszystkich
Nie licuje z powagą rzeczy ostatecznych.
Nie mieli czasu, żeby cokolwiek zrozumieć
Z jednostkowego bytu,
principium individuationis,
Ja też nie rozumiem, ale co poradzę.
Całe życie zamknięty w łupinie orzecha,
Na próżno chciałem stać się kimś zupełnie innym.


Schodzimy tedy w ziemię, parafianie.
Z nadzieją, że trąby Sądu wywołują nas po imieniu.
Zamiast wieczności, zieleń i ruch obłoków,
Wstaje tysiąc za tysiącem Zoś, Katarzyn, Bartłomiejów,
Maryś, Agat, Bronisławów,
Żeby wreście wiedzieli,
Dlaczego to było i po co.



wtorek, 22 marca 2011


Pana Cogito przygody z muzyką        Zbigniew Herbert






1


dawno temu

właściwie od zarania życia
Pan Cogito uległ zwodniczym urokom muzyki

przez bory niemowlęctwa
niósł go śpiewny głos matki

ukraińskie niańki
nuciły mu do snu
rozlewną jak Dniepr kołysankę

rósł
jakby przynaglany dźwiękami
w akordach
dysonansach
zawrotnym crescendo

otrzymał podstawowe
wykształcenie muzyczne
co prawda niepełne
Szkoła Gry na Fortepianie
(zeszyt pierwszy)






pamięta głody studenckie
dotkliwsze niż głód jadła
gdy czekał przed koncertem
na łaskę darmowego biletu

trudno powiedzieć kiedy
zaczęły go nękać
wątpliwości
skrupuły
wyrzuty sumienia

słuchał muzyki rzadko
nie tak jak dawniej zachłannie
z rosnącym zawstydzeniem

wyschło źródło radości

mistrzowie
motetu
sonaty
fugi
nie byli temu winni

zmieniły się
obroty rzeczy
pola grawitacji
a wraz z nimi
wewnętrzna oś
Pana Cogito

nie mógł
wejść do rzeki
dawnego upojenia




2


Pan Cogito

zaczął gromadzić
argumenty przeciw muzyce

jakby miał zamiar napisać
traktat o zawiedzionym uczuciu

zagłuszyć harmonię
gniewną retoryką

zrzucić ciężar własny
na wątłe ramiona skrzypiec

na jasną twarz
kaptur anatemy

ale zważmy bezstronnie
ona
nie jest bez winy

jej mało chwalebne początki -
dźwięki w interwałach
poganiały do pracy
wyciskały pot

Etruskowie chłostali niewolników
przy wtórze piszczałek i fletów

a zatem
moralnie obojętna
jak boki trójkąta
spirale Archimedesa
anatomia pszczoły

porzuca trzy wymiary
flirtuje z nieskończonością
kładzie na otchłań czasu
znikliwe ornamenty

jej siła ukryta i jawna
budziła niepokój filozofów

boski Platon ostrzegał -
zmiany stylu muzyki
powodują przewrót społeczny
obalenie praw

łagodny Leibniz pocieszał
że jednak porządkuje
i jest ukrytym
arytmetycznym
ćwiczeniem
duszy

ale czym jest
czym jest naprawdę

metronomem wszechświata
egzaltacją powietrza
medycyną niebieską

parowym gwizdkiem emocji



3


Pan Cogito

zawiesza bez odpowiedzi
rozważania nad istotą muzyki

nie daje mu tylko spokoju
tyrańska władza tej sztuki

impet z jakim się wdziera
do naszego wnętrza

zasmuca bez powodu
raduje bez przyczyny

napełnia krwią bohaterów
zajęcze serca rekrutów

rozgrzesza nazbyt łatwo
za darmo oczyszcza

- a któż to dał jej prawo
tak szarpać za włosy
wyciskać łzy z oczu
podrywać do ataku

Pan Cogito
skazany na kamienną mowę
chrapliwe sylaby
adoruje skrycie
ulotną lekkomyślność

karnawał wyspy i gaje
poza dobrem i złem

prawdziwym powodem rozstania
jest niezgodność charakterów

inna symetria ciała
inne obroty sumienia

Pan Cogito
bronił się zawsze
przed dymami czasu

cenił konkretne przedmioty
cicho stojące w przestrzeni

uwielbiał rzeczy trwałe
prawie nieśmiertelne

marzenia o mowie cherubów
zostawiał w ogrójcu marzeń

wybrał
to co podlega
ziemskim miarom i sądom

by gdy nadejdzie godzina
mógł przystać bez szemrania

na próbę kłamstwa i prawdy
na próbę ognia i wody



czwartek, 17 marca 2011

" Do Allena Ginsberga"    Czesław Miłosz



"Allen, dobry człowieku, wielki poeto morderczego stulecia
ty, który upierając się w szaleństwie doszedłeś do mądrości.

Tobie wyznaję, moje życie nie było takie, jak bym chciał.

I teraz minęło, leży jak niepotrzebna opona na skraju
drogi.

Było takie jak życie milionów, przeciwko któremu buntowałeś
się w imię poezji i wszechobecnego Boga.

Poddane obyczajom, z wiedzą, że są absurdalne, i konieczności,
która zrywa co ranka i każe jechać do pracy.

Z niespełnionymi pragnieniami, nawet z niespełnioną chęcią
krzyku i bicia głową o ścianę, z powtarzanym sobie zakazem
"Nie wolno"

Nie wolno pobłażać sobie, pozwalać na nic-nierobienie
rozmyślać o swoim bólu, nie wolno szukać pomocy w szpitalu
i u psychiatry.

Nie wolno dlatego, że obowiązek, ale także dlatego, że strach
przed siłami, którym tylko popuścić, a pokaże się nasze
błazeństwo.

I żyłem w Ameryce Molocha, krótkowłosy i ogolony, wiążąc
krawaty, pijąc bourbon przed telewizją co wieczór.

Diabelskie karły pożądań koziołkowały we mnie, byłem ich
świadomy i wzruszałem ramionami : Razem z życiem to minie.

Trwoga skradała się tuz tuż, musiałem udawać, że nigdy jej
nie ma i że z innymi łączy błogosławiona normalność.

Taka też może być szkoła wizji, bez narkotyków i odciętego
ucha Van Gogha i braterstwa najlepszych umysłów za kratkami
szpitali.

Byłem instrumentem, słuchałem, wyławiając głosy
z bełkotliwego chóru, tłumacząc na zdania jasne, z przecinkami
i kropką.

Zazdroszczę tobie odwagi absolutnego wyzwania, słów
gorejących, zaciekłej klątwy proroka.

Wstydliwe uśmiechy ironistów zachowano w muzeach i nie są
wielką sztuką, ale pamiątką niewiary.

Podczas kiedy twój wrzask bluźnierczy dalej rozlega się
w neonowej pustyni, po której błądzi ludzkie plemię skazane
na nierzeczywistość.

Walt Whitman słucha i mówi : Tak, tak właśnie trzeba, żeby
ciała mężczyzn i kobiet zaprowadzić tam, gdzie wszystko jest
spełnieniem i gdzie żyć odtąd będą w każdej przemienionej chwili.

I twoje dziennikarskie banały, twoja broda i paciorki i strój
buntownika tamtej epoki zostają wybaczone.

Albowiem nie szukamy tego co doskonałe, szukamy tego,
co zostaje z nieustannego dążenia.

Pamiętając, ile znaczy traf szczęśliwy, zbieg słów i okoliczności,
ranek z obłokami, który później wyda się nieuchronny.

Nie żądam od ciebie monumentalnego dzieła, które byłoby
jak średniowieczna katedra nad francuską równiną.

Sam miałem taka nadzieję i trudziłem się, już jednak na wpół
Wiedząc, że niezwykłe zmienia się w powszednie.

I w planetarnej mieszaninie wyznań i języków jesteśmy nie
bardziej pamiętani niż wynalazcy kołowrotka albo tranzystora.

Przyjmij ten hołd ode mnie, który byłem taki inny, ale tej samej
służbie nienazwanej.

W braku lepszych określeń podając ją jedynie za czynność
pisania wierszy."




*****

środa, 16 marca 2011


JESZCZE JEDNA SPRZECZNOŚĆ                 Czesław Miłosz





Czy spełniem, co miałem spełnić tu na ziemi?
Byłem gościem w domu pod obłokami,
Gdzie płyną rzeki i odnawiają się zboża.
Cóż z tego, że wezwany, jeżeli mało przytomny?

Następnym razem wcześnie szukałbym mądrości.
Nie udawałbym, że mogę być taki jak inni.
Z tego bierze się tylko zło i cierpienie

Wyrzekając się, wybrałbym los w posłuszeństwie.
Poskromiłbym wilcze oczy i żarłoczne gardło.
Mieszkaniec jakiegoś napowietrznego klasztoru,
Z widokiem na jarzące się w dole miasta,
Albo na strumień, kładkę i stare cedry,
Powierzyłbym się tylko jednemu zadaniu.

Które jednak wtedy nie mogłoby być wykonane.







poniedziałek, 14 marca 2011

Realizm       Czesław Miłosz










Nie jest całkiem źle z nami, jeżeli możemy
Podziwiać holenderskie malarstwo. To znaczy,
Że co nam opowiadają od stu, dwustu laty,
Zbywamy wzruszeniem ramion, Choć straciliśmy
Dużo z dawnej pewności. Godzimy się
Że te drzewa za oknem, które chyba są,
Udają tylko drzewiastość i zieleń,
I, że język przegrywa z wiązkami molekuł.
A jednak to tutaj, chleb, talerz cynowy,
Półobrana cytryna, orzechy i chleb
Trwają i to tak mocno, ze trudno nie wierzyć.
I zawstydzona jest abstrakcyjna sztuka,
Choć żadnej innej nie jesteśmy godni.
Więc wchodzę między tamte krajobrazy,
Pod niebo chmurne skąd wystrzela promień
I w środku ciemnych równin jarzy się plama blasku,
Albo na brzeg zatoki, gdzie chaty, czółna,
I na żółtawym lodzie maleńkie postacie.
To wiecznie jest, dlatego że raz było,
Przez jedną chwilę istniejąc i niknąc.
Splendor ( i najzupełniej niepojęty)
Okrywa popękane mury, śmietnisko,
Podłogę karczmy, kaftany biedaków,
Miotłę i ryby skrwawione na desce.
Raduj się, dziękuj! Więc dobyłem głosu
I złączyłem się z nim w chóralnym śpiewaniu
Pośrodku kryz, koletow, spódnic atłasowych,
Już jeden z nich, przeminionych dawno.
I wzbijają się pieśni, jak dym z kadzielnicy.






****

niedziela, 6 marca 2011

Nie jestem                Czesław Miłosz


Nie jestem i nie chcę być posiadaczem prawdy.


W sam raz dla mnie wędrowanie po obrzeżach herezji.


Żeby uniknąć tego,  co nazywają spokojem wiary,
a co jest po prostu samozadowoleniem.


Moi polscy współwyznawcy lubili słowa kościelnego obrzędu,
ale nie lubili teologów.


Może byłem jak mnich w śródleśnym klasztorze,
który patrząc przez okno na rozlewiska rzeki,
pisał swój traktat po łacinie, w języku niezrozumiałym
dla wieśniaków w baranich kożuchach.


I co za komizm między krzywymi płotami miasteczka,
gdzie kury grzebią na środku pylnej ulicy,
deliberować o estetyce Baudelaire`a!


Przyzwyczajony zwracać się o pomoc do Matki Boskiej,
z trudem tylko ją rozpoznawałem
w Bóstwie wyniesionym na złoto ołtarzy.


czwartek, 3 marca 2011

Diabeł rodzimy       Zbigniew Herbert

    1
Przybył z Zachodu na początku dziesiątego wieku. Zrazu
tryskał energią i pomysłami. Wszędzie słychać było stuk jego kopyt.
Powietrze pachniało czarcio. Ten dziewiczy kraj, bliżej piekła
niż nieba, wydawał się jego ziemią obiecaną. Chwiejna dusza ludu
aż prosiła się o chrzest ciemnego ognia.
Na pagórkach chwiały się dzwonnice. Mnisi piszczeli jak myszy.
Lały się konwie święconej wody.

2
Zamki i miasta oddał w arendę magistrom alchemii i szalbierzom
magii. Sam wbił się dziesięcioma pazurami w zdrowe
mięso narodu - chłopów. Wchodził w ciało głęboko; ale nie
pozostawiał śladu. Matkobójcy klecili wotywne kapliczki. Upadłe
dziewczęta podnosiły się. Opętani uśmiechali się głupkowato.
Aniołom wiotczały mięśnie. Ludzie popadali w tępą cnotę.

3
 Bardzo szybko opuścił go zapach siarki. Zaczął pachnieć
niewinnie sianem. Rozpił się trochę. Opuścił zupełnie. Jeśli wejdzie
do obory, nie zawiąże krowom ogonów. Nie drażni nawet nocą
babskich sutek.
Ale przeżyje wszystkich. Uparty jak kąkol, leniwy jak łopuch.


wtorek, 1 marca 2011


Opłotki              Zbigniew Herbert





Opłotki w chwastach i psy na łańcuchu
aby nie mogły doskomleć księżyca
wspólna noc ludzi gadziny i chmielu
w czarnej zieleni na nawilgłym dnie


Ledwie wygony zaczną sino szarzeć
izba przystaje u skrzypiącej furty
zarankiem przeto chłopi idą na widnokrąg
prowadzą chłopów ich ogromne buty
tykami chmielowymi pchają małe słońce














*****